::through the looking-glass

sobota, lipca 29, 2006

::wet take the journey through the music right now!

Bytom, zielony pokój. Gołąbki.
W odtwarzaczu szwedzka płyta ze specjalnie wyselekcjonowanymi piosenkami. Tytuł: Feel good songs CD 1 i Feel good songs CD 2.
Baby you`re the sweetest thing.
Zaczyna się obiecująco.

Iza, czy to nie było tak, że nasze wakacje zaczęły się już kilka dni przed oficjalnym startem urlopu? Było!
Zakupy- niezbędna przed wyjazdem kaczka- szczotka do WC, mata plażowa i mój prezent- Be delicious i torba DKNY. Słoiczki z przeróżnymi filtrami i cudowny balsam do ust z SPF 15 z Lancome. Gęsty, pachnący wakacjami i cudownie słodki- niczym miód.

Pieć obiadów z twoim Mamem, truskawki z bitą smietaną- i oto utuczone niczym prosiaki możemy wsiadać do pociągu!

Na stole leżą dwa pożegnalne zawiniątka. Dwa takie same zestawy z suchym prowiantem na drogę. Zgodnie stwierdzamy, że kanapki z kotletem należy zjesć na dworcu. Byle bysmy nie były uciążliwe dla współpasażerów.

Z wypchanymi plecakami powoli suniemy przez Długą. Każda z nas zastanawia się, czy aby na pewno wszystko jest nam absolutnie niezbętne! Jest! A już na pewno niezbędne są krabiszcza- dwa pomarańczowe potworki przywiązane do plecaków.

Ann wlecze się (sapiąc) w czapce US Navy, Izzi się wycwaniła i zwinęła tirówkę Księżniczki.

Na dworcu jemy kanapki z kotletem- jak obiecałysmy.

Przygody zaczynają się już w pociągu. Bo wsiadamy do ciemnego przedziału, rzucamy bagaże na półki i słyszymy pokrzykiwania konduktora: -W tym przedziale nie ma prądu, proszę się przesiąsć! Oczywiscie zostajemy, dosiada się do nas dwóch maturzystów, straszą nas na zmianę a Ann prawie dostaje zawału serca. Podróż upływa miło i spokojnie, biedny maturzysta (a może już student?) zagaduje się na smierć i wysiada o stację za daleko.

Wraz ze zniknięciem studenta pojawiają się Japońce. I pstryk! Zapala się swiatło.
Japońce montują się w przedziale obok, rozkładają wózki, dzieci, przechadzają się po korytarzu w Dieslach i z nerkami od Lacoste.

Smiejemy się strasznie, bo co rusz zaglądają do naszego przedziału.
Ann:- Japońce przyniosły ze sobą wszystko to, co najlepsze w ich rodzinnym kraju. Postęp techniczny i gęstosć zaludnienia.

Bo fakt, jak tyle osób może się zmiescić z wózkami w jednym przedziale? I skąd nagle to swiatło?

Wysiadamy zmordowane i smierdzące w Tczewie. Japoniec (ten od Lacoste) zagaduje Ann poprawną polszczyzną: -A może ci pomóc z plecakiem?

No i na co były pokrzykiwania w jakims dziwnym języku przez całą drogę?
Uciekamy przerażone.

Na trasie Tczew- Elbląg już nie mogę patrzeć na swój plecak. 70 litrów + nadbudówka. A do tego bagaż podręczny. Jestem urodzonym podróżnikiem.

Babcia i Dziadek strasznie ciesza się z odwiedzin dwóch wnuczek. Bo chyba już nie poznają, która jestem ja, a która Iz. Babcia gładzi nas po włosach i mówi: -Jedzcie, kochane dziewczynki.
Więc jemy, jak tuczne prosiaki. I ciasto na deser. Uciekamy do drugich dziadków, tam wciskamy w siebie jedynie kawę i obficie komentujemy relacje Wisniewski- Mandaryna.

Zmęczone całym dniem odwiedzin i stęsknione za krabami, przytulamy się do plecaków i udajemy się w stronę dworca.
Ucieka nam ostatni autobus.

Znów powoli suniemy z dziesiątkami kilogramów na plecach. Suniemy, sapiemy, przeklinamy. Jest okropnie gorąco. I to ma być wymarzony wywczas?!

Nagle koło nas zwalnia czarne audi. Jedzie powoli, powolutku- prawdziwie po gangstersku.
Ann zaczyna pokrzykiwać: - Tak! Tak! Zatrzymaj się! Zabierz nas ze sobą! Pierwszy raz w życiu nie zadzwonię po policję! Wsiądę bez narzekań! Nooo! Zatrzymaj się! Błaaaagam!

Auto się zatrzymuje a ja zaczynam żałować. Zaczyna trąbić. A my zaczynamy się najnormalniej bać.

Z gangsterskiego audi niczym biały anioł wysiada mój kuzyn- gangster. W białych mokasynach, białych lnianych spodniach, białej koszulce. Z nieba nam spadł!

Komfortowo i przy dźwiękach relaksacyjnej muzyki- techno (!) dojeżdżamy na dworzec PKS.
Godzinka jazdy i wysiadamy nad morzem. PKS dojeżdza tylko do Stegny. Stamtąd w trzy minuty łapiemy stopa do Jantara. Podwozi nas szemrany typ, miejscowy. By poczuć się pewniej, wspominam, że podobno mam kuzyna w Jantarze, Jacka, o którego istnieniu nikt w rodzinie nie mówi głosno.

-Kołkowski? Ten ćpun?
Pękamy z Izzi ze smiechu.

Nie każdy ma w rodzinie wyklęte ogniwo. Ja najwyraźniej mam.

Mijamy las, jedziemy kilka kilometrów i krzyczymy stooop!.
Jestesmy na miejscu.
Jantar. Miasto mojego dzieciństwa.



Są miejscowosci, które się kocha. Po prostu. Dla mnie taką miejscowoscią zawsze był Jantar. Maleńka miejscowosć dorastała wraz ze mną.
Może nie jest to największy kurort swiata. Może w naszym drewnianym domku brakuje wielu rzeczy- na przykład ogrzewania zimą.
Ale to jest moje miejsce.
I nie umiem się na nie długo gniewać.